Flims w jesiennej odsłonie / cz. I




Cześć! Za nami kolejny weekend, spędzony na eksplorowaniu Szwajcarii, o którym chcielibyśmy Wam co nieco opowiedzieć. Muszę przyznać, że ten kraj chyba nigdy nie przestanie nas zadziwiać. Ilość niesamowitych miejsc, jakie ma do zaoferowania na tak małej powierzchni, przechodzi wszelkie wyobrażenia! Tym razem wybraliśmy się w rejony nam już znane, a mimo to odkryliśmy kolejne zapierające dech w piersiach widoki. Najlepsze jest to, że o niektórych z nich nie słyszał nawet Instagram! ;) ale po kolei... 

Dobór lokalizacji był jak zwykle kwestią przypadku... Pamiętacie jak w poprzednim wpisie wspominałam, że jadąc nad Rheinfall zapomnieliśmy zabrać ze sobą parasolki? ;) Dotarliśmy już na miejsce, kiedy sobie o tym przypomnieliśmy, więc szkoda było wracać się do domu. Poczekaliśmy chwilę w samochodzie z nadzieją, że przestanie padać. Zaczęliśmy oglądać zdjęcia z jednego z naszych wypadów sprzed 3 lat, o którym właśnie przypomniał mi Facebook i rozpływać się nad miejscami, które wtedy widzieliśmy. 



Naprawdę szkoda, że spędziliśmy tam tylko jeden dzień! Tyle razy mówiliśmy sobie, że musimy tam kiedyś wrócić, ale ostatecznie zawsze decydujemy się na zobaczenie czegoś nowego. Z czystej ciekawości i bez większego przekonania odpaliliśmy aplikację, żeby sprawdzić oferty noclegów w tamtej okolicy. Sama nie wiem jak to się stało, ale jakieś 5 minut później mieliśmy już zabukowany hotel i to bez możliwości odwołania ;) Tak więc nie ma odwrotu! Wracamy do Flims i to już za kilka dni! No... a tak przy okazji, to w międzyczasie przestało padać... ;)




Przyznam szczerze, że rzadko kiedy decydujemy się na spanie w hotelach w Szwajcarii, ponieważ z reguły (jak na europejskie normy) są bardzo drogie i niestety najczęściej nie stoi za tym standard obiektu. Tym razem jednak, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu nie było źle. Ba! Było wręcz zaskakująco dobrze! Sporo hoteli oferowało zniżki na ten weekend, ponieważ z punktu widzenia turystyki jest to martwy sezon. Od później wiosny do wczesnej jesieni turyści zjeżdżają się tu ze względu na popularne kąpieliska nad jeziorami oraz przepiękne górskie szlaki. Zimą z kolei Flims staje się tętniącym życiem kurortem narciarskim. Mamy jednak połowę listopada - sezon letni już dawno zakończony, piękna złota jesień odchodzi powoli w zapomnienie, a białego puchu jeszcze nie widać. Oznacza to mniej więcej tyle, że jest to idealna pora i ostatni gwizdek zarazem, żeby wypocząć na łonie natury w jesiennej aurze oraz w ciszy i spokoju nacieszyć oczy okolicznymi krajobrazami.

Zaraz po zakwaterowaniu w hotelu, zjedliśmy lekki obiad i od razu ruszyliśmy na podbój okolicy. Ciekawe jest to, że ilekroć ruszamy w nasze weekendowe wojaże, czujemy się zupełnie jak na wakacjach. Wystarczy, że wsiądziemy do auta, odpalimy nawigacje, a ja już w ekscytacji przebieram nogami, żądna odkrywania nowych miejsc :) Tym razem nie było inaczej. Już po drodze, jak na prawdziwych turystów przystało stawaliśmy kilka razy, żeby sfotografować jakiś ciekawy widok, lub jak ja to lubię najbardziej, kolejnego baranka czy owieczkę :D






Mówi się, że jak czegoś nie ma w internecie to nie istnieje... ;) Jak widać są od tej reguły wyjątki, ponieważ tych krajobrazów na Instagramie nie znajdziecie :)





Okolice miejscowości Flims w kantonie Graübunden (pl. Gryzonia) wybraliśmy przede wszystkim ze względu na dwie główne atrakcje położone od siebie w niedużej odległości. Jedną z nich jest niewielkie, ale za to bardzo widowiskowe jezioro Cauma. Ten schowany w samym środku lasu zbiornik wodny, zrobił na nas tak olbrzymie wrażenie, iż uznałam, że zasługuje na poświęcenie mu osobnego wpisu. Drugim z kolei, wcale nie gorszym punktem naszej wycieczki był wąwóz nad rzeką Ren - Rheinschlucht oraz umieszczona nad nim (960 m n.p.m.) platforma widokowa Il Spir. 



Osiągający miejscami 400 metrów głębokości wąwóz, nazywany jest Szwajcarskim Wielkim Kanionem (Grand Canyon der Schweiz). Co prawda, mając jeszcze w pamięci piorunujące wrażenie, jakie zrobił na nas bezkres Wielkiego Kanionu w Arizonie, określanie go tym mianem wydaje się być trochę na wyrost. Jednak mimo wszystko, natura bezsprzecznie wykonała tu kawał dobrej roboty i chyba pokuszę się o stwierdzenie, że jest to najpiękniejsze miejsce w Szwajcarii, jakie dotychczas widzieliśmy!




Dla tej scenerii wstaliśmy w sobotę o 6 rano 💓 Idąc do punktu widokowego na wschód słońca zastanawialiśmy się, czy będzie tam ktoś oprócz nas. Finalnie jednak utwierdziliśmy się tylko w przekonaniu, że nie jesteśmy do końca typowymi turystami ;) Podczas prawie dwóch godzin spędzonych na samej platformie i łącznie półtoragodzinnego marszu w dwie strony, nie spotkaliśmy żywej duszy! :D Nie natrafiliśmy na żadnych, nam podobnych entuzjastów wczesnego wstawania ;) Dla nas jednak, nie stanowiło to większego wyzwania, ponieważ z natury lubimy dość wcześnie rozpoczynać dzień.

Początkowo unosząca się nad rzeką mgła, całkowicie ją zasłaniała. Dopiero po dobrej godzinie, kiedy zrobiło się już dość jasno naszym oczom ukazał się ten widok. 


Nie wszystko jednak było takie piękne, jak na obrazku. Jak na ironię, to że byliśmy na miejscu tak wcześnie i mogliśmy podziwiać wyłaniający się spod gęstej mgły wąwóz, uniemożliwiło nam robienie zdjęć przy samym wschodzie słońca, co początkowo było głównym celem naszej wyprawy. Otóż, pomimo zimowych kurtek, ciepłych butów, rękawiczek, czapek, szalików, dwóch par skarpet i kocyka (!) po godzinie spędzonej na otwartej, bardzo wietrznej przestrzeni, w temperaturze bliskiej zera, było nam już tak zimno, że powoli przestało to sprawiać jakąkolwiek przyjemność. Wystawienie rąk na tej wysokości, nawet na kilka sekund, żeby móc sterować dronem czy pstryknąć fotkę było tak bolesne, że w końcu to sobie odpuściliśmy. Nie straciliśmy jednak przez to dobrych humorów :) Z każdą kolejną minutą bowiem, wschód słońca odsłaniał przed nami jeden z piękniejszych widoków, jakie dotychczas widzieliśmy, a to właśnie za takie chwile uwielbiamy nasze podróże.




Mam tylko jedno pamiątkowe zdjęcie z tego poranka, pstryknięte na szybko telefonem, ale cieszę się, bo wiem, że z czasem będzie przywoływało miłe wspomnienia. Nie raz przekonaliśmy się o tym, że to właśnie takie chwile zostają z nami najdłużej. Wcale nie te idealnie zaplanowane i  zrealizowane od deski do deski scenariusze tworzą najciekawsze wspomnienia, a właśnie te, których przewidzieć nie jesteśmy w stanie. To do tych momentów wraca się najczęściej myślami i opowiada je najchętniej jako anegdoty z podróży. Zgodzicie się z nami? :) 

Dajcie znać co myślicie i nie odchodźcie za daleko, bo następny post już czai się za rogiem! 
Do usłyszenia wkrótce! Pa! :)

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Rocznicowy wypad do St. Anton

Lugano - słoneczna strona Szwajcarii

Rheinfall i jego różne oblicza